listopada 24, 2024

Kilka pytań do... Juliusza Machulskiego, autora "Nikczemnego narratora"

Jak wyglądałby "Nikczemny narrator", gdyby powstał i został wydany w latach 90-tych ubiegłego wieku, czym tak naprawdę jest scenariusz do filmu głównego bohatera książki, z którym on wraca do Polski, a czytelnik można go poznać na jej ostatnich stronach, co jest trudniejsze - napisać powieść czy scenariusz filmowy, jaka jest różnica w tworzeniu filmów teraz a trzydzieści lat temu, jaki tytuł Juliusz Machulski wymienia na pytanie o film, który jest kwintesencją lat 90-tych i jak nazywać się będzie trzecia jego powieść?

Zapraszam na rozmowę z Juliuszem Machulskim!

Fot. Marcin Stępień / Agencja Wyborcza.pl
Juliusz Machulski notka biograficzna:
Urodzony w 1955 roku w Olsztynie. Polski reżyser, scenarzysta, producent filmowy, dramaturg, a teraz także pisarz. Studiował filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim oraz reżyserię w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi, a także w CalArts w Kalifornii. Jeden z najbardziej znanych twórców polskiego kina. To jemu zawdzięczamy filmy Vabank, Seksmisja, Kingsajz, Déjà vu, Szwadron, Kiler, Pieniądze to nie wszystko, Vinci, Ile waży koń trojański, Kołysanka, Volta. Przez ponad 30 lat prowadził Studio Filmowe „Zebra”, gdzie wyprodukował między innymi: Psy, Dług, Dzieci i ryby, Dzień świra, W ciemności oraz seriale: Kuchnia polska, Matki, żony i kochanki, Mały Zgon. Ma swoją gwiazdę w Alei Gwiazd na ulicy Piotrkowskiej w Łodzi. 

Kryminał na talerzu: Jak to się stało, że nasz słynny twórca filmowy Juliusz Machulski wziął się za pisanie powieści? Przyznam, że przy „Wiszącej małpie” myślałam, że to Pana zajęcie, które ma rozwiać nudy emerytury, ale teraz media huczą o tym, że właśnie kręci (albo raczej nagrywa!) Pan „Vinci 2”, więc moja teoria legła w gruzach 😊

Juliusz Machulski: Zawsze uważałem się za opowiadacza historii. Zacząłem od opowiadania filmami, ale zawsze miałem chęć napisać powieść. Stało się to możliwe dopiero jak miałem więcej czasu. Zamieniłem opowiadanie filmowe na literackie. Obie narracje są mi bliskie, choć podczas pisania powieści czuję się bardziej niezależny niż podczas kręcenia filmów. Nie obchodzą mnie aktorzy, budżet, pogoda itp. Prawdopodobnie zająłem się reżyserią, żeby nikt mi nie zepsuł tego co napisałem.


W posłowiu „Nikczemnego narratora” pisze Pan, że powieść ta była w Pana głowie już w latach 90-tych, wtedy, kiedy faktycznie toczy się akcja powieść, ba! już chyba coś Pan zaczął pisać… A jednak dopiero teraz finalna wersja trafiła w nasze ręce. Dlaczego ta historia na ujrzenie światła dziennego musiała czekać aż trzydzieści lat?

Nie tyle powieść była w głowie, tylko kilka rozdziałów zostało napisanych. Nie napisałem więcej, bo okazało się, że po powrocie z USA w 1993 zajęty prowadzeniem studia Zebra i realizowaniem swoich i nie tylko swoich filmów, kompletnie nie będę miał czasu na pisanie. Te kilkadziesiąt stron napisanych ponad trzydzieści lat temu cierpliwie czekało, aż wrócę do zaczętej narracji, a przedtem napisałem jeszcze powieść „Wisząca małpa”.


Akcja „Nikczemnego narratora” mocno osadzona jest w środowisku filmowym, jej narratorem jest scenarzysta i autor powieści kryminalnych, który właśnie zjawił się w Polsce z nadzieją na podpisanie umowy na realizację filmu według jego scenariusza. A czym tak naprawdę różni się stworzenie powieści od napisania scenariusza?

Pisanie scenariusza jest pozornie łatwiejsze od pisania powieści, bo tylko szkicuje się akcję zostawiając na przykład charakterystykę postaci do wypełnienia przez aktorów. W scenariuszu nie pisze się w zasadzie o wyglądzie miejsc, na ogół też nie ma miejsca w filmie na monolog wewnętrzny bohaterów. Nie wiemy co myślą. W powieści jest dużo łatwiej pogłębiać postać pisząc o tym, co myśli. Zwłaszcza gdy, tak jak ja, lubi się prowadzić narrację w pierwszej osobie.
W dodatku autor ma do dyspozycji wyobraźnię czytelnika. To czytelnikowi zostawia się wyobrażenie o opisywanym świecie. W filmie przedstawia się widzowi własne gotowe wyobrażenie o opowiadanej historii.

Kamil Hubeny, nasz główny bohater i narrator, ma przy sobie scenariusz do filmu „Torsje”, z którym również czytelnik może się zapoznać – to ostatnie sto stron książki. Czy jest to tekst, który powstał tylko i wyłącznie na potrzeby „Nikczemnego narratora”?

Nie. To jest tekst, który napisałem podczas mojego pobytu w Nowym Jorku w 1993 roku.
Początkowo miał to być film, który nakręcę po powrocie ze Stanów, lecz w momencie szukania finansowania filmu „Torsje” pojawiła się propozycja zrobienia serialu „Matki, żony i kochanki”. No i odłożyłem „Torsje” ad kalendas graecas. Czekały, aż się doczekały. W powieści mój bohater chodzi ze scenariuszem „Torsji” pod pachą zachęcając do niego kolejnych producentów i dużo się o tym scenariuszu mówi. Pomyślałem, że byłoby fair wobec czytelnika podarować mu ten scenariusz do przeczytania.


Na pierwszych stronach powieści Kamil wspomina, że w samolocie do Polski jeszcze nad tym scenariuszem pracował i jest bardzo dokładnie określone na czym – mianowicie jest to Smith Corona Personal World Processor wraz z drukarką. Zakładam, że i Pan swego czasu na takowym urządzeniu pracował, więc może opowie nam Pan o nim trochę więcej? Duży to był przeskok z pracy na zwyczajnej maszynie do pisania?

Smith Corona PWP był takim proto-laptopem, który ułatwiał pracę ogromnie, szczególnie edytowanie tekstu. Maszyna do pisania była przy nim jak drezyna przy pociągu albo hulajnoga przy motocyklu.
Ale dziś Smith Corona w porównaniu z systemem Word jest mocno przestarzała. Nie miała pamięci na dysku, tylko dyskietki, na których zapisywało się treść z ograniczeniem ilości znaków, a te dyskietki, gdy wprowadzało się je do PWP, często się zacinały. Tak że Word i Mac to następny skok do przodu w stosunku do Smith Corony.


Tak samo jak Kamil Hubeny, tak i Pan w latach 90-tych przebywał w Stanach wykładając na amerykańskiej uczelni. Ciekawią mnie Pana wrażenia z tego okresu, jak duża była różnica w tym, jak kręciło się filmy (już od samej tej technicznej strony) w Stanach, a jak w Polsce? W końcu Polska wtedy, po wyjściu z PRL-u, dopiero otwierała się na nowinki technologiczne z Zachodu.

Filmy kręci się wszędzie podobnie. W zasadzie na planie obowiązują te same zasady. Tam oczywiście jest to wygodniej zorganizowane, o czym stanowi wysokość zachodnich budżetów. Wszystkie nowinki techniczne można było już wtedy w 1993 sprowadzać do Polski, jeśli się miało pieniądze. Sam użyłem po raz pierwszy w polskim filmie (1991) „Louma Crane” – supernowoczesny kran zdjęciowy – który był dla mnie dostępny jedynie dlatego, że film „VIP” był koprodukcją polsko-francuską.


A jak duża różnica jest pomiędzy robieniem filmu w latach 90-tych a teraz? Kiedy to dawało więcej frajdy?

W sumie niewielka, nie licząc tego, że dziś filmów nie kreci się na taśmie światłoczułej, tylko na cyfrze. Nie trzeba się liczyć z taśmą, która zawsze była najdroższą pozycją w budżetach filmów w latach 90-tych. Można robić o wiele większą ilość dubli niż wtedy, ale ten medal ma dwie strony, bo czasu w dniu zdjęciowym jest tyle samo, a może nawet mniej niż wtedy, bo filmy kręci się szybciej. Dla mnie przynajmniej, frajda zawsze zależała nie od technicznych nowości, tylko od scenariusza i aktorów. 


W „Nikczemnym narratorze” bardzo mocno osadza nas Pan w tej rzeczywistości filmowej lat 90-tych. Co chwilę wymienia Pan jakichś twórców filmowych, tytuły filmów. Nie ukrywajmy – to były niesamowite czasy dla kina, w końcu były już jakieś możliwości techniczne, a rynek nie był tym nośnikiem popkultury tak mocno zalany jak teraz, więc była jeszcze duża przestrzeń do tego, by zrobić coś nowego. Złote czasy dla kina, zgodzi się Pan z tym?

Tak. To była złota era kina, która obawiam się już się nie powtórzy. Dziś narracyjną funkcję kina przejęły seriale na platformach streamingowych. Łatwiej zawrzeć epicką opowieść w dwunastu niż dwóch godzinach. Nawet w Polsce udaje się od czasu do czasu zrealizować ciekawy serial. I niektóre z nich realizacyjnie nie odbiegają od zachodnich standardów, choć często mam wrażenie, że scenariusze do nich pisze sztuczna inteligencja.


Dążyłam jednak w tym zagajeniu do tego, by zapytać Pana o jeden tytuł, o taki film, który według Pana jest kwintesencją kina lat 90-tych.

Trudno mi znaleźć jeden tytuł. Na pewno postacią, która zostanie w historii kina jak wcześniej Orson Welles i jego „Obywatel Kane”, to Quentin Tarantino a szczególnie „Pulp Fiction”.
Były też świetne filmy braci Cohen („Fargo”), czy Michaela Manna „Gorączka”. Komedie „Dzień świstaka” czy „Upadek”. Jak widać nie przychodzą mi do głowy żadne europejskie. 


Znowu trochę zboczyliśmy z tematu książki na film, wróćmy więc do „Nikczemnego narratora”. Dlaczego narrator jest nikczemny?

Bo taki się urodził? Zawsze ciekawszy jest bohater, który nie jest superkryształowy. 
A poza tym jak ktoś przeczyta powieść, to dowie się, że są tam postaci bardziej nikczemne niż tytułowy narrator.


Czy dużo zmieniał Pan w pomyśle z lat 90-tych teraz, przed wydaniem powieści?

W pomyśle powieści z 1993 Kamil dopiero szykował się do wyjazdu do USA, teraz powieść zaczyna się, gdy on wraca. I jeśli dobrze pamiętam, to nie miał być kryminał. Raczej powieść obyczajowa. Ja zresztą lubię łączenie jednego z drugim. Pisanie standardowych kryminałów, gdzie jedynym problemem jest „kto zabił i dlaczego?” mnie nie interesuje.


A czy pamięta Pan jeszcze tę pierwszą myśl, pierwszy impuls, z którego powstał pomysł na tę powieść?

Nie. Chyba impulsem było po prostu to, że chcę napisać powieść. Jak już powiedziałem początkowo miała być to powieść obyczajowa, dopiero po napisaniu „Małpy” zdecydowałem się, że to będzie kryminał. 


Czy jako reżyser i scenarzysta do pisania powieści siada Pan z gotowym planem fabularnym?

Zarówno do pisania scenariusza filmowego, jak i do powieści trzeba mieć „plan podróży”. Trzeba znać przede wszystkim końcową stację, do której zmierzamy. Inaczej, szczególnie w przypadku powieści, można tak jechać bez końca.


Ulubiony moment tworzenia powieści i ten najmniej lubiany?

Wszystko, co związane z pisaniem powieści, mi się podoba. Nie mam nielubianego momentu. Pisanie powieści zostawia więcej przestrzeni niż pisanie scenariusza, a przede wszystkim nie ma ograniczeń. Scenariusz zawsze pisze się z myślą jego zrealizowaniu i odpadają już na wstępie drogie budżetowo pomysły, takie, na jakie można sobie pozwolić w Hollywood, bo wiadomo, że na polskim rynku nie znajdzie się tyle pieniędzy.


Czy szykuje Pan dla nas już trzecią powieść? Jeśli tak, to może nam coś Pan z niej mógłby już zdradzić, jakaś mała zapowiedź?

Tyle tylko, że już mam tytuł: „Zakurzone dziecko” i że jej akcja także będzie się działa w czasie analogowym, a więc przed telefonami komórkowymi i Internetem.


Zakładam, że filmów w swojej domowej biblioteczce ma Pan ilość ogromną, a jak z książkami? Co najchętniej czyta Pan w wolnej chwili?

Książek mam kilka razy więcej niż filmów, choć filmów mam kilkaset.


Mamy film, mamy książkę – to coś, co dostarcza nam rozrywki, ale dla Pana to też przecież praca. Zatem w jaki sposób się Pan relaksuje?

Czytając książki i oglądając filmy właśnie. A ostatnio pisząc powieści. 


I na koniec obowiązkowe pytanie na moim kulinarno-kryminalnym blogu – co najbardziej lubi Pan jeść?

Sushi.


Serdecznie dziękuję za rozmowę i poświęcony czas!

Wywiad przeprowadzony w ramach współpracy z Wydawnictwem Sonia Draga.



Podoba Ci się to, co robię?
Wesprzyj mnie na patronite.pl/kryminalnatalerzu i dołącz do grona moich Patronów!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz