Dlaczego czytelnicy mają święta w maju i dlaczego Maciejka partneruje Teresce w "Zawsze coś", czy Marta Kisiel święta spędza podobnie do tych, co bohaterowie książki (oczywiście chodzi o atmosferę, nie trupa... 😉 ), jaki element tworzenia powieści autorka mogłaby robić w nieskończoność i jaki prezent urodzinowy z dzieciństwa wspomina z rozczuleniem?
Zapraszam na rozmowę z Martą Kisiel!
fot. Wojtek Biały |
Marta Kisiel notka biograficzna:
ur. 1982, pisarka i tłumaczka, wrocławianka z pochodzenia, z wykształcenia polonistka. Autorka bestsellerowych komedii kryminalnych (Dywan z wkładką, Efekt pandy, Nagle trup), powieści humorystycznych (Dożywocie, Siła niższa, Oczy uroczne) oraz tzw. cyklu wrocławskiego, łączącego wątki przygodowo-historyczne z fantastyką grozy (Toń, Nomen omen, Płacz). Wielokrotnie wyróżniana i nagradzana za swoje książki z cyklu Małe Licho skierowane do młodszych czytelników.
Kryminał na talerzu: Niedawno świętowaliśmy premierę nowego tomu serii komedii kryminalnych o Teresce Trawnej, która była Pani pierwszą stycznością z tym gatunkiem literackim. Jak widać po gorącym przyjęciu każdego z tomów, wyszło to Pani rewelacyjnie, ale ja zastanawiam się – skąd pomysł, by spróbować sił właśnie w tym gatunku?
Marta Kisiel: Nie była to decyzja podjęta świadomie, z rozmysłem czy wręcz z premedytacją. Po prostu przyszedł mi do głowy ciekawy pomysł, który postanowiłam zrealizować, a który czystym zrządzeniem losu wpisywał się w konwencję komedii, trochę kryminalnej, a trochę obyczajowej.
„Zawsze coś” to tom trzeci, który ukazał się po dosyć sporej przerwie, w czasie której zmieniła Pani wydawcę. Czy więc delikatna inność tego tomu w stosunku do dwóch poprzednich była zabiegiem specjalnym czy po prostu wynika z przerwy, jaką miała Pani pomiędzy pisaniem tomu drugiego a trzeciego? Bo zakładam, że dwa pierwsze powstawały bezpośrednio po sobie?
Oj, dałaś się zwieść datom oficjalnej premiery! Między powstaniem tomu pierwszego i drugiego upłynął dokładnie rok, a między powstaniem drugiego i trzeciego półtora roku, czyli niewiele więcej. Zresztą nigdy dotąd nie pisałam dwóch tomów tej samej serii bezpośrednio po sobie. Raz, że nigdy nie wiadomo, jak nowa historia, nowe postacie itd. zostaną przyjęte przez czytelników, dwa — lubię płodozmian, działa ożywczo na moją wyobraźnię.
A różnica, którą słusznie zauważyłaś, bierze się przede wszystkim z bohaterów. Wszak zupełnie inne są interakcje Tereski z teściową, inne z ciotką czy ojcem. Inne są też założenia czysto fabularne: chociażby zmiana miejsca akcji, relacje rodzinne kiedyś i dziś jako główny wątek czy też chociażby przymusowe unieruchomienie Tereski wraz z wszelkimi jego konsekwencjami. Poza tym chyba umarłabym z nudów, gdybym miała w kółko pisać tę samą książkę w ten sam sposób. W każdej serii, jaka wyszła spod mojej klawiatury, z tomu na tom zmieniam trochę ton, inaczej rozkładam akcenty, krótko mówiąc: szukam nowych rozwiązań, żeby to pisanie wciąż mnie bawiło.
Aktualnie mamy wiosnę, myśli wszystkich z pewnością oscylują wokół wakacji, a Tereska w „Zawsze coś” przenosi nas w czasie aż do grudnia, w okres, w którym przygotowania do świąt ruszają pełną parą. My, czytelnicy, mamy więc święta w maju! Skąd decyzja o takim terminie premiery książki? Dodatkowy żarcik? 😊
Nic z tych rzeczy, niestety. Data premiery zawsze wynika z logiki kalendarza wydawniczego — to, co piszę zimą, zwykle ukazuje się na wiosnę, to, co piszę wiosną, wychodzi jesienią i tak dalej. Stąd też trzecia Tereska w maju. Tak się zwyczajnie złożyło, że od dawna chciałam napisać komedię o rodzinnych świętach, i uznałam, że Tereska Trawna będzie tu idealną ofiarą… znaczy, bohaterką!
No właśnie, te przygotowania do świąt! W rodzinie Jędrzejczyków (panieńskie nazwisko Tereski) święta obchodzone są w szerokim gronie z zachowaniem wszelkich tradycji. Czy pisała o tym Pani z własnego doświadczenia, Pani święta są równie tradycyjne i bogate w gości?
Obawiam się, że nie… Owszem, odpalamy świąteczne piosenki na głośnikach mniej więcej w październiku, mamy też chyba pięć kartonów ozdób i rok w rok co najmniej trzy choinki, a mój mąż co roku robi prawdziwy staropolski piernik, ale jesteśmy zwolennikami podejścia na luzie, w ciszy i spokoju. Nasze wymarzone święta to kocyk, serniczek, planszówki i rodzinny seans Kevina samego w domu.
A dom rodziny Jędrzejczyków to tylko i wyłącznie wytwór Pani wyobraźni czy ma gdzieś swój pierwowzór? Dla tych, którzy jeszcze książki nie czytali, wyjaśnijmy, że to budowla oryginalna i bogata, pełna przybudówek, krętych korytarzy i chyba były tam też jakieś wieżyczki?
Cały mój dorobek, nie tylko komediowo-kryminalny, ale przede wszystkim fantastyczny, świadczy wszem i wobec, że mam wybitną skłonność do starych, dziwnych i skomplikowanych domów. Akurat rodzinny dom Jędrzejczyków nie ma konkretnego pierwowzoru, ale wystarczy pojeździć trochę po mniejszych miejscowościach, żeby dostrzec tu i tam tego rodzaju wielopokoleniowe, wielowarstwowe cuda. Zawsze przyciągają mój wzrok.
Tak jak dom rodzinny, tak i rodzina Tereski jest pełna różnych wypukłości, zdawałoby się, że niedopasowana. Kiedy okazuje się, że nasza bohaterka ma spędzić w tym gronie kilka najbliższych dni, a może i nawet święta, nie pała z tego powodu radością, wręcz całkowicie odwrotnie. Dlaczego zdecydowała się Pani postawić Tereskę w tak niekomfortowej dla niej sytuacji?
Cóż, na tym polega literatura rozrywkowa — na wyciąganiu bohatera z banieczki komfortu, wrzucaniu go w sytuację nieoczekiwaną, niewygodną i patrzeniu, jak próbuje utrzymać się na powierzchni. Nie jest to zresztą nic nowego w życiu Tereski, bądź co bądź doświadczyła podobnych przygód i w "Dywanie z wkładką", i w "Efekcie pandy". Pod tym względem "Zawsze coś" idealnie wpisuje się w schemat. Tereska w opałach? Wybornie!
No i dlaczego pozwoliła Pani jechać do rodziny tylko w obstawie Maciejki? Mąż Andrzej został chory w domu, a Zoja na drugim końcu Europy…
Odpowiedź jest banalnie prosta: z Zoją czy Andrzejem taka fabuła nie byłaby po prostu możliwa. W ogóle. Zoja przejęłaby stery i wyręczyła kontuzjowaną matkę w starciu z rodziną, zaś Andrzej wsadziłby ją w samochód i zwyczajnie zabrał do domu. Oni się w tej powieści nie znaleźli, bo znaleźć się tam nie mogli. Poza tym już podczas pisania tomu drugiego, czyli "Efektu pandy", przyjęłam sobie takie założenie, że w każdym tomie Teresce będzie towarzyszył ktoś inny, ktoś inny rozwinie skrzydła i pokaże, na co go stać — tym razem przyszła kolej na Maciejkę.
Czy w kolejnych tomach możemy się spodziewać pełnej ekipy Trawnych?
Nie sądzę, ale na wszelki wypadek nie będę się zarzekać jak żaba błota, bo dobrze wiem, jak to się może skończyć.
No i najważniejsze pytanie – kiedy tom kolejny? 😊 I czy może nam Pani coś z niego zdradzić?
Nie mam jeszcze żadnych konkretnych planów. Dość mgliście majaczy mi przyszły rok, ale to wyjdzie dopiero w praniu.
To teraz jeszcze krótko o tej wesołej stronie – książka napakowana jest humorem! Ja, co prawda, znam tylko Pani cykl o Teresce, ale słyszałam, że cała Pani twórczość jest równie wesoła. Czy to zacięcie komediowe to coś, co było w Pani zawsze?
Tak, humor i zabawy polszczyzną to dwie najbardziej charakterystyczne cechy całej mojej twórczości. Coś takiego zawsze bierze się z człowieka, jego natury, nie z kalkulacji czy narzuconej konwencji. Uwielbiam się śmiać, mam oko i ucho wyczulone na absurdy i skojarzenia, a u innych ludzi najbardziej cenię sobie poczucie humoru.
Czy literatura była Pani bliska już od dzieciństwa? Poza pisaniem powieści, zajmuje się Pani też ich tłumaczeniem, więc pewnie od zawsze wiązała Pani z tym kierunkiem swoją ścieżkę kariery?
Jak głoszą legendy rodzinne, czytać nauczyłam się jako czterolatka, a że byłam nadprzeciętnie chorowitą jedynaczką, sporą część dzieciństwa spędziłam w łóżku z książką i psem. Czytałam namiętnie, głównie powieści przygodowe i obyczajowe, a jako dziesięciolatka wsiąkłam w fantastykę. Sporo książek odziedziczyłam po rodzicach, stąd na moim regale stali Nienacki z Niziurskim i Mayem, ale też L.M. Montgomery, Snopkiewicz i mnóstwo węgierskich powieści dla dziewcząt. Rodzina tę pasję pochwalała i karmiła z zadowoleniem, dzięki czemu dostawałam książki z każdej możliwej okazji. Do dziś wspominam z rozczuleniem, jak na któreś urodziny dziadkowie sprezentowali mi KARTON PEŁEN KSIĄŻEK. Pełniuteńki! Nie mogło zatem być inaczej, moim marzeniem stała się praca „w książkach”. Dlatego jeszcze na studiach — filologia polska, semestr szósty! — zaczepiłam się na praktykach w miejscowym wydawnictwie i to był strzał w dziesiątkę. Ukończyłam specjalność edytorską i podyplomowe studium wydawnicze, przez lata pracowałam wpierw jako redaktorka i korektorka, potem jako tłumaczka, w wolnych chwilach pisząc własne opowiadania i powieści. Aż w pewnym momencie doszłam do wniosku, że dłużej takiego rozdwojenia nie zniosę, i skupiłam się wyłącznie na pisaniu.
Co lubi Pani najbardziej w procesie tworzenia i wydawania powieści?
W procesie tworzenia najbardziej lubię dwa momenty: research oraz… ostatnią kropkę. Research to cudowny etap, kiedy coś mi gdzieś dzwoni, coś się gdzieś kotłuje w głowie, zaczynam szukać źródeł i opracowań, notować, łączyć kropki, budować opowieść z pozornie niepasujących do siebie klocków. Mogłabym to robić w nieskończoność, naprawdę! Natomiast ostatnia kropka to największa nagroda za miesiące wytężonej pracy i ogromny strzał satysfakcji, że oto stało się! Gotowe! Ostatniej kropce należy się pomnik.
Proces wydawania powieści to zupełnie inna bajka. Od lat współpracuję z tym samym redaktorem, Piotrem Chojnackim. Mamy podobne poczucie humoru, sprawdzony rytm i metody pracy, dzięki czemu szlifowanie surowego tekstu przebiega gładko i prawie że przyjemnie. No, chyba że Piotr każe mi coś dopisać, wtedy subtelnie cedzę w komentarzach brzydkie słowa, a on chichocze z satysfakcją. Nie pytaj, czemu to lubię, to chyba masochizm. Na szczęście współpraca z rysownikami to już czysta frajda — zawsze powtarzam, że moja rola kończy się wraz z postawieniem ostatniej kropki, dlatego nie wtrącam im się do koncepcji i poprzestaję na radosnych piskach na widok rezultatów. Uwielbiam patrzeć, jak moje słowa ożywają pod ich ręką w postaci ilustracji i okładek. Ostatnio sporo piszczę Marcinowi Minorowi i zaczynam się zastanawiać, kiedy biedak przeze mnie ogłuchnie…
A potem gotowa, pełnoprawna książka trafia do rąk czytelników i wtedy zaczynają się największe emocje. Cały ogrom emocji.
Nad czym teraz Pani pracuje?
Obecnie ślęczę w pocie czoła nad powieścią "Wtem denat". Jest to drugi tom serii Autokorekta, zapoczątkowanej w zeszłym roku przez komedię kryminalną "Nagle trup". I żeby nie było mi za dobrze, jednocześnie robię też notatki do tomu trzeciego. Przydałaby mi się druga głowa…
To teraz jeszcze chwilę o trochę bardziej prywatnej stronie. Najlepszy sposób na relaks?
Planszówka z mężem przy weekendowej kawie. Albo książka w łóżku. Albo robótka na drutach i serial w tle!
Ulubione miejsce na Ziemi?
Dom. Zawsze.
Jak wygląda Pani biblioteczka, jakich autorów, gatunków znajdziemy w niej najwięcej?
Znajdziecie tam wymieszanie z poplątaniem — przede wszystkim książki naukowe i popularnonaukowe z bardzo różnych dziedzin, baśnie z całego świata, fantastykę, w tym powieści gotyckie i coraz więcej współczesnej grozy, którą zaczytuje się mój mąż, mnóstwo klasyki polskiej i światowej, m.in. kilka półek romantyków, biografie, komiksy, powieści obyczajowe, historyczne… cokolwiek wpadnie mi w oko albo przyda się do researchu.
I na koniec pytanie na tym blogu obowiązkowe – co najbardziej lubi Pani jeść?
Ku mej cichej rozpaczy, najbardziej lubię jeść czekoladę…
Dziękuję za poświęcony czas i życzę dalszych sukcesów w karierze pisarskiej!
Podoba Ci się to, co robię?
Wesprzyj mnie na patronite.pl/kryminalnatalerzu i dołącz do grona moich Patronów!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz