Autor: Bill Bryson
Tytuł: Zaginiony kontynent. Podróże po
prowincjonalnej Ameryce.
Tłumaczenie: Tomasz Bieroń
Data premiery: 28.05.2019
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Liczba stron: 376
Książka „Zaginiony kontynent” Billa Bryson ukazała się w Polsce
w tym roku pod koniec maja. Autor jest znany brytyjskim pisarzem amerykańskiego
pochodzenia, wydał wiele książek podróżniczych, popularno-naukowych oraz
książek o języku. Urodził się w Des Moines w Iowa, w młodości przeprowadził się
do Wielkiej Brytanii i tam już osiadł na stałe. Ma żonę, dzieci, jest poważanym
członkiem społeczeństwa angielskiego, dostał nawet Order Imperium Brytyjskiego
za dorobek literacki.
Dla mnie to było pierwsze spotkanie z autorem, ale już
wiem, że nie ostatnie. Na pewno muszę przeczytać jego książkę o Anglii, pt. „Zapiski
z małej wyspy” oraz nie pogardzę też książką ogólnie o Europie pt. „ Europa dla
początkujących i średniozaawansowanych”.
„Zaginiony kontynent. Podróże po prowincjonalnej Ameryce”
jak sama nazwa wskazuje, jest opisem podróży po Ameryce. W większości
prowincjonalnej, ale autor zawędrował też do kilku największych miast USA. Tak
naprawdę to były dwie podróże – jedna w październiku 1987 roku na Wschód od stanu
Iowa oraz druga w kwietniu 1988 roku na Zachód od stanu Iowa. Autor dzieli się
z czytelnikiem swoimi przeżyciami z podróży w dosyć humorystyczny sposób.
Zgodnie z podziałem na podróże, książka podzielona jest na
dwie części: Wschód i Zachód. Całość składa się z 28 rozdziałów, które są
podobnej długości. Książkę czyta się lekko, styl autora jest bardzo łatwy w
odbiorze, nie szczędzi żartów i często ironizuje. Powiedziałabym, że jest to
książka drogi, gdzie autor ze swojego punktu widzenia opisuje mijane miasteczka,
spotkanych ludzi, a czasem jest to też punkt wyjścia do wspomnień z dzieciństwa
i rozważań nad kondycją amerykańskiego stylu życia.
Autor, jak już pisałam, urodził się w stanie Iowa, po czym
w młodości przeniósł się do Wielkiej Brytanii. W latach 80tych zmarł mu ojciec,
co skłoniło go do podróży po Stanach śladami corocznych wakacji, które odbywali
całą rodziną, co roku w inne miejsce. Bryson na czas wycieczki pożycza od matki
stary niebieski chevrolet chevette i rozpoczyna od podróży na Wschód. Przejeżdża
przez wiele stanów, od Missisipi po Maine i Vermont. Po drodze komentuje
mijane miasteczka, dzieli się z czytelnikiem zwyczajami tam panującymi, ocenia
przyjazność mieszkańców i opowiada różne ciekawostki. Odwiedza domy sławnych
ludzi, tj. Mark Twain, Elvis Presley, Ike Eisenhower, zwiedza przeróżne muzea,
chodzi na spacery po miastach i miasteczkach. Odwiedza znajomych, wybiera się
na wycieczki po dużych miastach jak Nowy Jork czy Filadelfia. Często też
wspomina dzieciństwo, jak wyglądały ich wakacje, dużo mówi o ojcu, jaki był, co
lubił, jak podchodził do tych corocznych wyjazdów. Wszystko to przedstawia w
sposób dosyć uszczypliwy, z nutką humoru, ale takiego dosyć ostrego. Jest mocno
krytyczny wobec spotykanych ludzi, ale jest równie krytyczny wobec siebie
samego, więc te komentarze nie budzą sprzecznych emocji.
Podróż swą zaczynał od opisu miasteczka, w którym się
wychował. Bardzo mi się ten opis
podobał, autor twierdzi, że ktokolwiek zjedzie z autostrady do Des Maines już
raczej z niego nie wraca, zostaje tam, osiada z jakichś niewiadomych przyczyn –
jest to bardzo płaski teren, same pola kukurydzy, żadnych gór, żadnej wody,
spokój, cisza, nic się nie dzieje, w koło sami farmerzy, do innych miast
daleko. Tak wygląda połowa Ameryki 😊 Jednak w jego miasteczku panuje jakaś
hipnotyzująca atmosfera, wszyscy chodzą z błogimi wyrazami na twarzy. I tak jak
wyruszając na Wschód autor raczej narzekał na miasteczko, tak wracając po 34
dniach podróży zmienia zdanie, cieszy się z powrotu i dostrzega piękno swojego
stanu.
Druga podróż na Zachód ma miejsce w kwietniu kolejnego
roku. I tak samo - autor pożycza samochód mamy i rusza śladami dawnych
wycieczek. Nebraska, Kansas, Kolorado, Nevada, Kalifornia i tak dalej. Tutaj w
końcu krajobraz jest górzysty, inny od wschodniego, jednak z kolei ludzie mają
całkiem inne usposobienie niż wschodni mieszkańcy Stanów. Sposób podróży
wygląda tak samo jak z poprzedniej wycieczki – głównie podróżuje samochodem,
zatrzymuje się w przydrożnych motelach, odwiedza miejscowe knajpy. Oczywiście
zahacza też o Las Vegas, ale po pierwszym zachwycie, czuje się rozczarowany. Z
kolei wrażenia, jakie w młodości zrobił na nim Wielki Kanion, potwierdzają się
teraz w stu procentach. Przy końcu podróży miałam wrażenie, że autor był już
trochę zmęczony, w sumie więcej jechał przez pustkowia niż faktycznie coś
zwiedzał, więc chciał szybko wrócić do domu.
Ostatecznie razem odwiedził 38 stanów z 50, przejechał
kilka czy nawet kilkanaście tysięcy mil.
Prócz opisów i ciekawostek autor w książce zawarł dużo
krytyki amerykańskiego społeczeństwa. Dużo mówi o edukacji, służbie zdrowia,
reklamach, sposobie życia amerykanów, otyłości. Przedstawia to w dosyć zabawny
sposób, ale mając porównanie do dawnych lat i europejskiego podejścia do spraw,
jest w stanie zaznaczyć dużo interesujących uwag.
Ogólnie książka mi się podobała, to dobra propozycja na
lato. Przyjemnie było spojrzeć na Amerykę oczami autora, który sam nie
dokładnie pamiętał czego ma się po tej podróży spodziewać. Humor autora jest
ostry, momentami może za dosadny, ale ogólnie zaliczam na plus – kilka razy
podczas czytania parskałam śmiechem.
Brakowało mi tutaj tylko mapki, gdzie byłaby zaznaczona trasa
autora oraz szkoda, że tłumacz nie przetłumaczył miar na europejskie – nie wiem
ile mil to kilometr czy odwrotnie i nie wiem ile stopni Fahrenheita to stopieni
Celsjusza, więc trochę chwilami byłam pogubiona.
Podsumowując, książka to dobra historia drogi, przyjemna i
lekka lektura na ciepłe dni. Myślę, że ciekawie byłoby pojechać teraz śladami
autora – w końcu opisywany przez niego świat to koniec lat 80tych, więc jestem
ciekawa jak i czy w ogóle coś się pozmieniało w opisywanych stanach.
Moja ocena: 7/10
Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Zysk
i S-ka!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz